Kategorie

24.09.2015

Pierwsza Dycha do maratonu - 2015

W ubiegłą niedzielę, 20.09.2015 w Lublinie wystartował kolejny cykl biegów.  Była to moja pierwsza dycha w rodzinnym mieście i drugi bieg w ramach tego cyklu.  Poprzednio biegłam marcową Chęć na Pięć.
Bieg zaczynał się i kończył w jednym z najbardziej znanych miejsc Lublina - pod samym zamkiem.  Sceneria piękna, ale od razu wiadomo było, że będą zbiegi i podbiegi po kocich łbach.  Przyznam, że trochę mnie to przerażało.  Nie bardzo wyobrażałam sobie finisz na takim terenie.   Ale od początku.
Pogoda tego dnia nie dopisywała.  Od rana padał deszcz, a temperatura była w okolicach 15 stopni (to akurat dobrze).   Ponieważ na bieg zapisała się rekordowa liczba osób dość długo zajęło nam parkowanie.  Potem jeszcze długo szukałam namiotu Caritasu (postanowiłam połączyć moją dychę z biegiem Caritasu i zebrać kilka złotych dla dzieciaków.  Tutaj bardzo dziękuję moim sponsorom - mamie i Oli).  Efekt był taki, że nie miałam zbyt dużo czasu na rozgrzewkę, bo na tę grupową się najzwyczajniej spóźniłam.   Jednak postanowiłam się nie poddawać tym bardziej, że akurat nie padał deszcz.
O 11 sygnał do startu i powolutku ruszyliśmy.  Zbieg z zamku był dość wąski, ludzi sporo co oznaczało, że o prawdziwym biegu można było zapomnieć.  Na szczęście tylko na kilkadziesiąt pierwszych metrów.



Potem już szło ładnie.  Trasa prosta, znana mi dobrze, chociaż nie z biegów a z przejażdżek rowerowych.  Już na drugim kilometrze zaczęło padać (genialnie spisała się czapka z daszkiem).  Na DDR przy Bystrzycy widziałam niegroźną kraksę między biegaczem i rowerzystą i  ucieszyłam, że słuchawkę mam tylko w jednym uchu.   Lubię biegać przy muzyce, ale w takim tłumie warto wiedzieć co się dzieje dookoła.
Następnie czekał na nas niezbyt stromy, ale długi podbieg do ulicy Filaretów.  Nie zmęczył mnie za bardzo, chociaż tempo miałam nieco wolniejsze.  Zaraz za podbiegiem ostry zbieg na ulicę Głęboką.  Tutaj biegło mi się szybciutko i lekko.  Wiedziałam, że trzeba to wykorzystać bo za chwilę kolejny, tym razem ostrzejszy podbieg.  Właśnie na ulicy Sowińskiego z radością wspominałam moje wakacyjne podbiegi na 10 % chorwackiej górce.  Kiedy tutaj wydawało mi się, że jest ciężko, samo wspomnienie tamtej górki powodowało, że nogi biegły same.  Kiedy dobiegliśmy do KULu wiedziałam, że to jest moment na przyspieszenie - ostatni płaski fragment, przed brukowym finiszem.  Nie byłam szczególnie zmęczona, więc biegłam.  Teraz wiem, że jednak trochę zbyt zachowawczo, ale nic nie poradzę na to, że ja to jednak zbyt ostrożna jestem.  Deszcz lał się z nieba coraz bardziej, ale jakoś przestało mi to przeszkadzać.  Było nawet lepiej niż przy połówkowych upałach w czerwcu.  Na Starówce bałam się mokrych kocich łbów, ale nie było tak źle.  Kiedy ja biegłam, ludzi nie było za dużo i nikt pod nogi nie wchodził.  Tuż przed Bramą Grodzką wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna.  Tak mnie to zdenerwowało, że ostro przyspieszyłam i do samej mety darłam już nieźle.  Na tyle szybko, że zauważył to nawet pan prowadzący ;) 
Co mnie cieszy?  To, że nareszcie udało mi się pokonać drugą połowę szybciej niż pierwszą, że zachowałam siły na ładny finisz i że zrobiłam życiówkę.  Jak dla mnie czas  netto 53:26 jest wymarzony, szczególnie w tych warunkach i na takiej trasie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.