W ubiegłą niedzielę, 20.09.2015 w
Lublinie wystartował kolejny cykl biegów. Była to moja pierwsza dycha w
rodzinnym mieście i drugi bieg w ramach tego cyklu. Poprzednio biegłam
marcową Chęć na Pięć.
Bieg
zaczynał się i kończył w jednym z najbardziej znanych miejsc Lublina -
pod samym zamkiem. Sceneria piękna, ale od razu wiadomo było, że będą
zbiegi i podbiegi po kocich łbach. Przyznam, że trochę mnie to
przerażało. Nie bardzo wyobrażałam sobie finisz na takim terenie. Ale
od początku.
Pogoda
tego dnia nie dopisywała. Od rana padał deszcz, a temperatura była w
okolicach 15 stopni (to akurat dobrze). Ponieważ na bieg zapisała się
rekordowa liczba osób dość długo zajęło nam parkowanie. Potem jeszcze
długo szukałam namiotu Caritasu (postanowiłam połączyć moją dychę z
biegiem Caritasu i zebrać kilka złotych dla dzieciaków. Tutaj bardzo
dziękuję moim sponsorom - mamie i Oli). Efekt był taki, że nie miałam
zbyt dużo czasu na rozgrzewkę, bo na tę grupową się najzwyczajniej
spóźniłam. Jednak postanowiłam się nie poddawać tym bardziej, że
akurat nie padał deszcz.
O 11
sygnał do startu i powolutku ruszyliśmy. Zbieg z zamku był dość wąski,
ludzi sporo co oznaczało, że o prawdziwym biegu można było zapomnieć.
Na szczęście tylko na kilkadziesiąt pierwszych metrów.
Potem
już szło ładnie. Trasa prosta, znana mi dobrze, chociaż nie z biegów a z
przejażdżek rowerowych. Już na drugim kilometrze zaczęło padać
(genialnie spisała się czapka z daszkiem). Na DDR przy Bystrzycy
widziałam niegroźną kraksę między biegaczem i rowerzystą i ucieszyłam,
że słuchawkę mam tylko w jednym uchu. Lubię biegać przy muzyce, ale w
takim tłumie warto wiedzieć co się dzieje dookoła.
Następnie
czekał na nas niezbyt stromy, ale długi podbieg do ulicy Filaretów.
Nie zmęczył mnie za bardzo, chociaż tempo miałam nieco wolniejsze.
Zaraz za podbiegiem ostry zbieg na ulicę Głęboką. Tutaj biegło mi się
szybciutko i lekko. Wiedziałam, że trzeba to wykorzystać bo za chwilę
kolejny, tym razem ostrzejszy podbieg. Właśnie na ulicy Sowińskiego z
radością wspominałam moje wakacyjne podbiegi na 10 % chorwackiej górce.
Kiedy tutaj wydawało mi się, że jest ciężko, samo wspomnienie tamtej
górki powodowało, że nogi biegły same. Kiedy dobiegliśmy do KULu
wiedziałam, że to jest moment na przyspieszenie - ostatni płaski
fragment, przed brukowym finiszem. Nie byłam szczególnie zmęczona, więc
biegłam. Teraz wiem, że jednak trochę zbyt zachowawczo, ale nic nie
poradzę na to, że ja to jednak zbyt ostrożna jestem. Deszcz lał się z
nieba coraz bardziej, ale jakoś przestało mi to przeszkadzać. Było
nawet lepiej niż przy połówkowych upałach w czerwcu. Na Starówce bałam
się mokrych kocich łbów, ale nie było tak źle. Kiedy ja biegłam, ludzi
nie było za dużo i nikt pod nogi nie wchodził. Tuż przed Bramą Grodzką
wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Tak mnie to zdenerwowało, że ostro
przyspieszyłam i do samej mety darłam już nieźle. Na tyle szybko, że
zauważył to nawet pan prowadzący ;)
Co mnie
cieszy? To, że nareszcie udało mi się pokonać drugą połowę szybciej niż
pierwszą, że zachowałam siły na ładny finisz i że zrobiłam życiówkę.
Jak dla mnie czas netto 53:26 jest wymarzony, szczególnie w tych
warunkach i na takiej trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.