Na niedzielne śniadanie zjadłam oczywiście jaglankę mocy (tak samo jak przed maratonem zrobiłam ją na wodzie, a nie na mleku) oraz wypiłam kubek kawy. Wsiedliśmy całą rodziną do samochodu i ruszyliśmy do Chełma. Odbiór wypasionego pakietu startowego, ogromny uśmiech na mojej twarzy, bo to właśnie wtedy odkryłam mój cudowny numer startowy, szybkie podziękowania Lenie i ruszyliśmy do parku na spotkanie cioci. Okazało się, że uwinęliśmy się na tyle szybko, że zdążyliśmy jeszcze zawieść tort do domu. Było tak gorąco, że na pewno by spłynął bez lodówki.
Nie byłam pewna jak wyjdzie mi bieg. W piątek wieczorem wróciłam z 9-dniowego pobytu we Włoszech, pobytu z dużą ilością chodzenia, ale bez biegania. Marzeniem było złamanie 2 godzin i ustanowienie tym samym rekordu życiowego. Może to dziwne, ale poprzedni półmaraton biegłam dokładnie 2 lata temu. Potem jakoś się nie składało.
Krótka rozgrzewka i stanęłam na linii startu. Ruszyłam trochę za szybko. Niestety nie byłam w stanie zwolnić. Już na pierwszym kilometrze spotkałam Pawła z Lublin Biega i dostałam od niego lizaczka w ramach prezentu urodzinowego. Pierwsze kilometry mijały dobrze, za dobrze. Nawet podbieg na Chełmską Górkę (na szczęście nie na sam jej szczyt) wypadł całkiem przyjemnie. Delikatnie zwolniłam, ale nogi nie czuły zmęczenia. Skoro górka, zaraz potem zbieg. W dobrym czasie i z dobrym samopoczuciem przebiegłam pierwsze 10 km. Słońce grzało, ale biegliśmy tak, że można było schować się w cieniu drzew. Tam gdzie się dało wbiegałam na chodnik i chowałam się przed słońcem, tam gdzie się nie dało trzeba było biec w słońcu. Na szczęście od czasu do czasu wiał wiatr. Kilometr czy dwa pokonałam razem ze Zbyszkiem, który biegł na tętno i po pewnym czasie zostawiłam go gdzieś w tyle. W okolicy 10 km świetni kibice i punkt z pomarańczami, których nie zjadłam i trochę żałuję. Nie chciałam jednak ryzykować, a pomarańczy nigdy podczas biegu nie jadłam. Spotykam grupę z Chełm Biega, która biegła na dwie godziny. Pomyślałam, że może będę biegła z nimi. Jedna z dziewczyn popatrzyła na mój numerek i zapytała co robię na trasie półmaratonu z numerkiem z piątki. Musiałam się tłumaczyć. Za to dostałam kolejne życzenia. Grupa biegła jednak odrobinę za wolno jak dla mnie, a biegło mi się nawet przyjemnie jak na panujące warunki. Tak było aż do 15 km. Tam zaczęłam czuć nagrzanie organizmu. Chyba nie tylko ja, bo zobaczyłam Kubę, który zamiast biec, szedł. Tutaj też czekał na mnie syn z butelką wody. Byłam przekonana, że nie ma tu punktu z wodą, ale się myliłam. Organizatorzy dobrze rozplanowali punkty nawodnienia. Wybiegliśmy na ścieżkę rowerową i nie było ani jednego drzewka, ani odrobiny cienia. Czułam, że jest mi za gorąco. Na 15 kilometrze miałam nadzieję na złamanie 2 godzin, ale już w okolicy 17 przestałam o tym marzyć. Zwalniałam tak, żeby dobiec, żeby nie dać się pokonać upałowi. Cały czas tłumaczyłam sobie, że nie jest ważne w jakim czasie, ważna jest meta. Znowu spotkanie z Kubą, który już biegł i to biegł znowu bez butów. Widocznie mu to pomogło, a ja nadal się gotowałam.
Koło 18 kilometra punkt z wodą i wspaniali wolontariusze. Jeden podaje mi 2 kubki z wodą, kilku wylewa na mnie chyba ze 3 kubki wody. Tego mi trzeba było. Zrobiło mi się chłodno, mokre obrania chłodziły, a nogi nareszcie zaczęły biec. Już niedaleko, jeszcze dwa kilometry do mety, dam radę, ba, wygląda na to, że jednak złamię te 2 godziny. Kiedy widzę park wiem, że będzie dobrze. To tutaj czeka na mnie moja rodzina. Mój tata i moja córka biegną ze mną. Mąż robi zdjęcia. Córka dopinguje jak tylko umie. Krzyczy, że muszę jeszcze wyprzedzić tego pana, że jeszcze dam radę szybciej i za chwilę wbiegamy razem na metę. Podchodzi do mnie sędzia, a ja zaczynam się tłumaczyć, że numerek jest żółty, ale jest z półmaratonu. Jak się okazało sędzia chciał złożyć życzenia urodzinowe, a nie zdyskwalifikować.
Sprawdzam czas i jest. Upragnione 2 godziny połamane. 1:56:57. Jak na brak treningów tuż przed oraz na panujący tego dnia upał, jest nieźle. Jestem szczęśliwa. Buziaki od rodziny, zdjęcia, dużo zdjęć. Idę sprawdzić jaki mam oficjalny czas i odkrywam, że jestem 3 w kategorii wiekowej. To się dopiero nazywa prezent. Nigdy nie spodziewałam się podium, a już na pewno nie z takim czasem. No cóż, w ramach prezentu chyba mi się należało. Dobrze, że w Chełmie nie było zbyt dużo kobiet z K40 :) Na podium weszłam z córką, która tak dzielnie dopingowała na ostatnich metrach.
Powiem Wam, że nie mogłam sobie wyobrazić lepszych urodzin, oj nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.