25.04.2017

Mój pierwszy maraton - Orlen Warsaw Marathon

Od dawna marzyłam o pokonaniu królewskiego dystansu.  Tak naprawdę był w planach w ubiegłym roku, ale niestety kontuzja przekreśliła realizację marzeń.  Muszę przyznać, że bałam się czy podołam, czy nic się nie stanie po drodze, czy nogi wytrzymają, bo o głowę raczej byłam spokojna.  Wiedziałam, że tak bardzo chcę przebiec maraton, że głowa powinna sobie poradzić.  Zauważyłam zresztą na treningach, że jeżeli powiem sobie, że dzisiaj 25 km, to te 25 pobiegnę, a kiedy ma być 30, to będzie te 30.





Jeszcze we wrześniu zapisałam się na Maraton Lubelski.  W końcu to tu biegam, to te ulice znam, to moje miasto, więc i debiut powinien być tutaj.  Od stycznia zaczęłam chodzić na treningi do Orlen Warsaw Marathon, bo wiedziałam, że w grupie raźniej a i oko Basi, trenerki, przyda się bardzo.  Okazało się, że udało mi się być na 10 spotkaniach, dzięki którym dostałam darmowy pakiet na orlenowski maraton.  W sumie nie miałam dylematu czy biec, czy nie.  Rozsądek podpowiadał, że Warszawa płaska, że będzie łatwiej.  Dodatkowo nie byłam pewna mojej łydki, która zaczęła dokuczać po nocnej dyszce.  Dlatego tego też postanowiłam, że zdradzę Lublin dla Warszawy i pobiegnę teraz, skoro akurat wszystko w organizmie gra.
Do Warszawy pojechaliśmy w sobotę. Odebrałam pakiet (a raczej trzy pakiety, bo trzeba było pomóc znajomym, którzy nie mogli przyjechać w sobotę) i spędziliśmy cudowne popołudnie i wieczór na urodzinach mojej siostrzenicy.  Na deser była wspaniała beza, która bardzo pasowała mi do węglowodanowej diety ;)  O dziwo w nocy spałam. Pamiętam,że przed pierwszym biegiem na 10 km (dwa lata temu, też w Warszawie) nie mogłam zmrużyć oka.  Rano po 6 pobudka, obowiązkowa jaglanka mocy i wyjazd na stadion.  Po 8 byłam umówiona z Tomkiem, któremu odbierałam pakiet.  Kiedy czekaliśmy razem z moim mężem w umówionym miejscu spotkaliśmy Agę i Staszka.  Kilka dni wcześniej rozmawiałyśmy z Agnieszką, że nie ma szans na to, żebyśmy się spotkały w tym tłumie, a tu taka niespodzianka.  Kilka chwil później pojawił się też Tomek.  Aga ze Staszkiem poszli do depozytu, a ja z mężem udałam się na start.  Nawet nie chcę myśleć jak by to było źle bez mojego męża.  Nie dość, że wspierał psychicznie, to jeszcze do ostatniej niemal chwili mogłam stać w kurtce, a wierzcie pogoda nie była najciekawsza.  Na jakiś kwadrans przed 9 zaczął nawet padać śnieg.  Niby nie duży i przez chwilę, ale jednak.  Nie wiedziałam czy jestem dobrze ubrana, czy nie będzie mi za ciepło, albo zbyt zimno.  Postanowiłam jednak zaryzykować i zostawiłam bokserkę pod cienką bluzą.  To był dobry pomysł, bo podczas całej trasy było mi idealnie.
Pożegnałam się z mężem, który powiedział, że nie ma wyjścia, tylko widzimy się na mecie i przeszłam do mojej strefy startowej.  Wybrałam 4:00 - 4:15, ponieważ planowałam biec tempem 6:00.  Kiedy stanęłam na starcie zobaczyłam Piotrka z RunHelpersów, podeszłam, przywitaliśmy się i w tym momencie odwrócił się Marcin, z którym chodziłam na niedzielne i wtorkowe treningi.  Jednak ten świat jest mały.  Szybkie wspólne zdjęcie, kilka słów i od razu raźniej.  Piotrek poszedł dalej, a my z Marcinem stanęliśmy razem za balonikami na 4:15.  Wprawdzie od razu wiedziałam, że Marcin będzie biec szybciej, ale zawsze miło pobiec chociaż chwilę razem.   Wystrzał i powolutku zaczęliśmy iść w stronę startu.  Po drodze jeszcze uśmiech do zdjęcia, które robił mąż.  Pierwszy kilometr w wielkim ścisku, baloniki zaczęły nam odjeżdżać.  Na moście troszkę przyspieszyliśmy tak, aby wyrównać do grupy na 4:15.  Po około 500 metrach Marcin bardzo mądrze zdecydował, że leci szybciej sam, bo w tym tempie się jednak męczy i może potem nie złamać 4 godzin (co mu się oczywiście udało, a to też był jego debiut).
Zostałam sama w tym tłumie i starałam trzymać się pacemakerów na 4:15.  Co chwila widać było zrzucone rękawiczki, rękawki, a czasami nawet bluzy.  Ludziom zaczynało się robić ciepło.  Na 5 kilometrze, już po pierwszym i w sumie jedynym podbiegu na trasie, pacemaker powiedział, że mamy 20 sekund zapasu.  Nie czułam zupełnie zmęczenia, a podbieg nie zrobił na mnie żadnego wrażenia.  W końcu jak się biega po Lublinie to jest to codzienność.  Na Krakowskim Przedmieściu nogi zaczęły mnie same nieść.  Czułam się bardzo dobrze, kibice dopingowali, a ja zauważyłam, że coraz bardziej oddalam się od grupy z którą miałam biec.  Trochę się bałam, że mogę to przypłacić na końcowych kilometrach, ale nie byłam w stanie wyhamować. Wyszło słońce, ludzie bili brawo, krzyczeli, za chwilę padał lekki deszcz, a ja biegłam z uśmiechem na twarzy.  Na każdym wodopoju chwytałam kubek z wodą i piłam. Nie zatrzymywałam się, nie zwalniałam, było idealnie.  Tuż przed 10 kilometrem zjadłam pierwszy żel i biegłam dalej.  Tempo było idealne jak dla mnie, pomimo tego, że minęło już 10 kilometrów nie czułam absolutnie żadnego zmęczenia, a tętno w granicach 150 - 153 oznaczało, że rzeczywiście tak jest.  
Pogoda płatała figle, raz wychodziło słońce tylko po to, aby za chwilę spadł lekki deszcz.  Na szczęście za każdym razem był chwilowy i nie dokuczał zbytnio. 
Na Ursynowie doping spowodował, że biegłam z lekkością i dość szybko.  Najbardziej zapamiętałam dwie, kilkuletnie dziewczynki z fioletowymi pomponami, które przemieszczały się razem z mamą po trasie.  Widziałam je trzy razy i nie mogłam wyjść z podziwu jak one to robią, że są wszędzie.
Ostatni raz widziałam je właśnie tuż przed połową maratonu.  Niestety słońce schowało się za chmury i zrobiło się mniej przyjemnie.  Po jedynym, dość ostrym zbiegu na trasie wybiegliśmy na mało przyjazne tereny.  Wiatr wiał w twarz, kibiców prawie nie było, a ja zaczęłam lekko czuć moje kolano.  Niby nic strasznego, ale wizja powtórki ubiegłorocznej kontuzji gdzieś tam świtała w głowie.  Te osiem, dziesięć kilometrów, aż do 30, to najmniej przyjemna część mojego maratonu.  Endorfiny, który buzowały do tej pory gdzieś się ulotniły.  Pewnie wywiał je wiatr, który skutecznie utrudniał przyjemny bieg.  Z drugiej strony wiedziałam, że połowa już za mną, że do mety bliżej niż dalej.  Tylko ten deszczyk...
Na szczęście sama nie wiem kiedy znalazłam się na trzydziestym kilometrze.  Powrót do cywilizacji, znowu kibice na trasie, wiatr jakby mniejszy, a chwilowy śnieg jakoś nawet nie przeszkadzał. Ostatni żel zjedzony tuż przed 30 kilometrem i w głowie powoli zaczynała świtać myśl, że może się udać.  Ludzie coraz częściej przystawali, rozciągali się, szli a ja cały czas biegłam.  Może nie jakoś szybko, ale jednak biegłam a nie szłam.  W okolicach 35 kilometra zobaczyłam dziwnie zachowującego się biegacza.  Kiedy go mijałam odwróciłam głowę i okazało się, że to nasz lubelski Henio.   Podbiegłam, a zaraz za mną Ania też z Lublina.  Henio miał skurcze w łydce i udzie.  Ania masowała udo, ja łydkę.  Po chwili Henio kazał nam biec dalej, bo już da radę.  Trwało to dosłownie chwilę, myślę, że nie więcej niż pół minuty.  Dziwny zbieg okoliczności, że trzy osoby z Lublina spotkały się akurat w tym momencie.  Henio zdołał dobiec do mety z bardzo ładnym czasem.
Po tej akcji nogi jakoś znowu zaczęły same biec.  Nie wiem czy to te kilka sekund postoju, czy fakt, że zobaczyłam znajome twarze, ale pomogło.  Odliczałam już kilometry do mety.  7, 6, 5 czyli już spokojnie.  To tylko 30 minut, dam radę.  Na pewno dam.  Buzia znowu się uśmiechała, a kibice też to zauważali.  Jest uśmiech, jest dobrze.  Okrzyki "Karolina dasz radę" (nareszcie wiem po co te imiona na numerach startowych) i biegło się doskonale.  40 kilometr i zauważam Jurka, którego pamiętałam z niedzielnych treningów.  Jurek powiedział, że nie biegnie szybko, bo i tak życiówki już nie zrobi a sił ma tak sobie.  To pobiegłam dalej sama.  Już most, już widać stadion, uśmiech coraz większy.  Na kilometr przed metą wyciągam telefon, żeby dać mężowi znać, że zaraz będę.  Nie odebrał.  To wysłałam sms, że jeszcze tylko 1km.   Ostatni mini podbieg i biegnę.  Nie mam siły na szybszy finisz, ale biegnę, łzy pojawiają się w oczach, uśmiech ogromny i niedowierzanie.  Zrobię to, na pewno, dam radę.  Rozglądam się na finiszu i zauważam męża.  Robi zdjęcia, uśmiecha się do mnie, a ja macham do niego.  Nareszcie, jest meta.  Łapię się za głowę, chociaż sama nawet nie jestem tego świadoma.  Chyba nie do końca wierzę w to, co się stało.  Na zegarze czas 4:09, na zegarku jakoś mniej. Nie wiem dokładnie jaki, bo w złym momencie włączyłam go na starcie, ale to nie jest ważne.  Ważne jest to, że dobiegłam, że biegłam a nie szłam, że miałam siłę i nadal ją mam, że kolano czuję, ale nie jest źle, że jest medal na szyi.  Jeszcze tylko owinęłam się w koc i wyszłam uściskać męża.  Natychmiast dostaję sms od szwagierki, która śledziła wyniki online.  Jak się okazało mąż też śledził i wiedział, że zaraz będę, a telefonu w tym hałasie nie słyszał.  Szybki telefon do syna, niech będzie dumny z matki, do mamy, bo wiem, że się denerwowała i do siostry, która już czekała z obiadem.  To podczas tego telefonu dowiaduję się jaki mam czas. 4:06:22, czyli dużo szybciej niż planowałam.
Kilka zdjęć, znowu spotykam Tomka, który przybiegł kilkanaście minut wcześniej i powrót do domu.
Nogi trochę zmęczone, ale nie jest źle.  Jest radość, jest duma.  Teraz odpoczynek, bo chyba się należy.

6 komentarzy:

  1. Gratuluje z całego serca ;-) jesteś wielka :-)też mi się marzy jak to właśnie powiedziałaś królewski dystans.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielkie gratulacje :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty dzielna dziewczyno! Moje gratulacje :-)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...