10.05.2017

5 Maraton Lubelski - 07.05.2017

Tak jak pisałam w poprzednim poście o maratonie, na początku maja w moim rodzinnym mieście jest biegowe święto.  Niemal do końca nie byłam pewna czy wystartuję.  Nie chciałam zrobić sobie krzywdy, bo maraton co 2 tygodnie różnie może się skończyć dla kogoś niekoniecznie wprawionego jak ja.  Jednak moja córka bardzo prosiła mnie o start.  Dlaczego?  Dlatego, że zgłosiła się do wolontariatu i miała stać w strefie meta.  Przyznała się, że marzy o tym, żeby nałożyć mi medal na szyję.  Nie chciałam jej nic obiecywać, ale przyznam, że też miałam takie marzenie.  Kiedy w poniedziałek przed maratonem pobiegłam 10 km i zobaczyłam, że organizm dobrze reaguje wiedziałam, że spróbuję.




Plan nie był ambitny.  Dotoczyć się do mety w te 6 godzin.  Lubelski maraton jest bardzo wymagający.  Górka, za górką, wzniesienia większe i mniejsze, zbiegi, podbiegi.  Łatwo nie będzie, ale czy kiedykolwiek na maratonie może być łatwo?  Strategia prosta.  Zaczynam z zającem na 4:15, bo bieg w tempie 6:00 nie będzie mnie męczył, a potem zobaczymy co się wydarzy.
Niedziela rano.  Pomimo tego, że niby miało być na luzaka zaczynam się denerwować.  Nawwt przed debiutem tak nie było.  Brzuch boli z nerwów, chce się pić, chociaż nawadniałam się dobrze przez kilka dni.  No nic, zjadam moją jaglankę mocy i wsiadamy z córką do autobusu.  Chwilę po 8 jesteśmy na miejscu i oddaję moją wolontariuszkę pod opiekę Marcie (cudownej Marcie, która jakimś cudem ogarniała to wszystko).
Tutaj okazuje się, że start u siebie ma swoje zalety.  Gdzie się nie obejrzysz tam uśmiech, ktoś mówi cześć, ktoś życzy powodzenia, gratuluje poprzedniego startu, mobilizuje czy zaprasza na wspólną rozgrzewkę.  Idę więc do Ogrodu Saskiego z Bertą (uśmiechniętą jak zwykle), Darkiem (wyjątkowo zestresowanym, chyba tak samo jak ja) i Zbyszkiem, który był naszym trenerem na treningach przed OWM, a podczas lubelskiego maratonu miał być "moim" zającem na 4:15.  Zbyszek pokazuje nam kilka ćwiczeń, rozgrzewamy się i udajemy na start.  Jeszcze tylko szybki całus dla mojej córki i ruszamy.  
W grupie na 4:15 jest też Tomek.  Biegniemy spokojnie przez lubelskie centrum.  Jest gorąco, jak dla mnie za gorąco.  Przez pierwsze ponad 9 km razem z maratończykami biegną uczestnicy II Biegu Koziołka.  Jest nas dzięki temu dużo i pięknie wygląda ten tłum płynący po ulicach.  Czuję, że zaczyna mi się robić gorąco.  Pierwszy punkt z wodą na 5 km i wypijam spory kubek wody.  Zaraz za nim rozpoczyna się też pierwszy podbieg na Nadbystrzyckiej. Zbyszek mówi, żeby lekko zwolnić, że nadrobimy biegnąc z górki.  Narutowicza, skręt w Głęboką, a tam świetna grupa Biegającego Świdnika, która głośno kibicuje.  W Warszawie kibice byli wszędzie, w Lublinie niestety nie ma ich tak dużo.  Szczerze mówiąc, to tak naprawdę pierwsza grupa, którą daje się zauważyć.  Za chwilę podbieg na miasteczko uniwersyteckie i żegnamy uczestników Biegu Koziołka.  Aż się nie chce wierzyć, że tak szybko minęło te 10 km.
Biegniemy równo, ale ciepło daje się we znaki.  Czuję, że zmęczenie jest jednak inne niż w Warszawie.  Gdzieś z tyłu głowy pojawiają się myśli, czy dam radę, czy się nie ugotuję.  Na szczęście słońce chowa się za chmury jak tylko zbliżamy się do podbiegów na Sławinku.  To tutaj po raz pierwszy pojawia się pani na rowerze, która krzyczy, że ta druga górka jest w rzeczywistości bardziej płaska.  Widać, że wie co ma mówić.  Panią spotykamy też później koło 20 km i też krzyczy miłe słowa.
Po Sławinku dostaję trochę siły.  Wiem, że za chwilę moje rejony, że za chwileczkę moi uczniowie będą stali na trasie jako wolontariusze, że to moje ścieżki biegowe.  Mimowolnie delikatnie wyprzedzam grupę.  Na Willowej pierwsze znajome twarze, pierwsze fajne grupy kibiców.  Jest dobrze, nawet pomimo samochodów, które nie wiadomo dlaczego zajmują cały nasz pas drogi.  Nie jest bezpiecznie, ale obecność moich dobrze mi robi.  Ten kilometr to najszybszy kilometr na maratonie.  Kolejni uczniowie, krzyczę do nich, oni do mnie.  Mały podbieg i wiem, że za nim jest "mój" punkt z wodą.  To tam jest grupa, którą znam doskonale. Moi uczniowie, mój kolega z pracy i jak się okazuje już na miejscu nawet rodzice moich uczniów.  Słyszę okrzyki, ktoś robi zdjęcie, widzę kilkanaście rąk z kubeczkami. Chwytam dwa, bo więcej nie mogę.  Jest świetnie.  Kolejna koleżanka, kolejni uczniowie.  To jest to.  Wypatruję też mojego męża.  Ma gdzieś tutaj stać.  Już z daleko widzę jego sylwetkę.  Robi zdjęcia.  Uśmiech, kilka słów.  Podaje mi żel, biegnie z nami kilka kroków, podaje mi frotkę na rękę (Zbyszek powiedział, że może się przydać) i zostawiam go w tyle.  Endorfiny naładowane.  Ani się spostrzegam, a mija połowa maratonu.  Na przystanku stoi moja Jola, która widzę, że ma łzy w oczach.  Joluś dzięki, że przyszłaś. Nawet nie wiesz jak to pomaga i ile to znaczy. 



Kilkadziesiąt metrów dalej kolejny rodzic, uśmiech, miłe słowa, zdjęcie.  Po drugiej stronie ulicy stoi ostatni już mój uczeń.  Znowu kilka okrzyków i już jesteśmy na Kalinie. Nie ma już słońca, więc jest lepiej.  Z daleka widzę Darka.  Miał być dużo przed nami, ale coś chyba poszło nie tak.  Wyprzedzamy go.  Prosimy, żeby dołączył do nas, ale Darek zostaje w tyle.  Trochę mi szkoda, bo wiem, że miał ambitne plany, że był świetnie przygotowany i że powinien być przede mną.  Wyprzedzamy też Kubę, który jak potem przeczytałam postanowił się dobrze bawić.
W okolicach Łęczyńskiej zaczyna padać delikatny deszczyk.  Tego mi trzeba było.  Już czuję, że jest dobrze. Nie jest gorąco, deszczyk delikatnie chłodzi.  Biegnie się idealnie.  Zbyszek co chwila doradza co robić.  Mówi kiedy skrócić krok, kiedy rozluźnić ręce, a kiedy delikatnie przyspieszyć.
Pod koniec Kunickiego mam mały kryzys.  Czuję, że tempo staje się dla mnie zbyt szybkie.  Przypominam sobie, że miałam w takiej chwili odpuścić, nie męczyć się na siłę.  Zostaję jakieś 30 metrów za grupą razem z Tomkiem, którego zaczynają boleć kolana.  To tutaj stoi Basia, nasza główna trenerka z treningów do OWM.  Mówi mi, żebym dogoniła Zbyszka, to będzie mi łatwiej.  Ale jak mam go dogonić, skoro nie mogłam utrzymać ich tempa.  Biegnę za nimi przez jakiś czas, aż w końcu dociera do mnie, że odległość między nami się nie zwiększa.  To znaczy, że biegnę w ich tempie.  Mobilizuję się i dołączam do grupy.  Tutaj zachowałam się egoistycznie, bo nie sprawdziłam co z Tomkiem (przepraszam).  Ulica Zemborzycka i widzę kolejną mamę z mojej klasy.  Jest wolontariuszką na tym odcinku.  Za chwilę drobny deszczyk przeradza się w straszną ulewę.  Już mi się to nie podoba.  Robi się zimno, wszystko mokre, wieje wiatr.  Zbyszek mówi, żeby się chować za nim, że weźmie wiatr na siebie.  Czy może być lepszy zająć?  Chyba nie.  Do tego jeszcze rozbawia nas wbiegając w tę straszną ulewę w kurtynę wodną.  Dobry zając, który doskonale wie, jak podnieść grupę na duchu.  Zaczyna mi się robić zimno i mało przyjemnie. Staram się omijać kałuże, żeby nie przemoczyć butów.  Jana Pawła, czyli długi podbieg.  Jakoś idzie. Przez ten deszcze nawet nie myślę, że tutaj może być trudno.  Znowu Biegający Świdnik i znowu robi się weselej.  Za chwilę 2 ostatnie podbiegi i będzie już z górki.  Bohaterów Monte Cassino i Armii Krajowej.  Nawet nie wiem kiedy przestało padać i pojawiło się słońce.  To tutaj Zbyszek zarządza bieg do znaku, a potem marsz do końca podbiegu. Podczas marszu masujemy sobie uda.  Źle znowu potem ruszyć do biegu, ale pokonanie tych dwóch podbiegów w marszu chyba było dobrym pomysłem.  Kraśnickie i już wiem, że jest blisko.  To tutaj Zbyszek mobilizuje mocniejszych chłopaków do łamania 4:10.  Kilku leci, ja zostaję ze Zbyszkiem.  On co chwila kogoś zaczepia, mobilizuje, mówi jak rozciągnąć skurcz w nodze.  Wbiegamy na ostatnie kilometry.  Racławickie.  Tutaj Zbyszek niemal zmusza mnie do szybszego biegu, a sam pomaga napotkanej dziewczynie, która chyba nie ma już ochoty na dalszy bieg.  Na 1,5 km przed metą ściskam Anię i lecę.  Uśmiech coraz większy.  Zakręt jeden, drugi i już widać metę.  Wbiegam, a tam czeka największa nagroda.  Moja córka zakłada mi medal na szyję.  Jest radość.  Ogromna radość. 
Pomimo tego, że chciałam tylko dobiec, że przed biegiem pozwoliłam sobie na to, żeby w razie czego iść, jest świetny jak dla mnie wynik. 4:11:04.  Nie spodziewałam się czegoś takiego, nie w Lublinie, nie 2 tygodnie po poprzednim maratonie.
Muszę przyznać, że bieganie u siebie jest lepsze. Dużo lepsze.  Nawet mniej kibiców nie jest przeszkodą.  Wiem dokładnie co mnie czeka, szybciej lecą kilometry, a przede wszystkim biegnę ze swoimi.  Spotkałam na trasie wiele znajomych twarzy.  Jedni mobilizowali mnie, innych mobilizowałam ja.  Na mecie też same znajome twarze, uśmiechy, wzajemne gratulacje.  Za rok znowu chcę tutaj.  Na pewno.
Zbyszek dla Ciebie szczególne podziękowania,  bo to dzięki Tobie ten maraton był przyjemnością a nie walką.

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...