Pogoda dopisała tego dnia. Z samego rana było nawet słońce, które tuż przed biegami z serii "Mam nawyki, mam wyniki" schowało się za chmury. Na szczęście nie było bardzo zimno. Jako pierwsza startowała moja córka w biegu na 300 m. Muszę przyznać, że była waleczna do samego końca. Finisz rewelacja i ostatecznie przybiegła z czasem 1:11. Potem czas na zabawy dla dzieci na płycie boiska, jedzenie pysznych babeczek, jabłek, gruszek i bananów. Organizacja biegów młodzieżowych i cała otoczka temu towarzysząca naprawdę na wysokim poziomie. Super. Szczególnie że jeszcze rok temu niewiele się działo w tym temacie.
Przed 12 wspólna rozgrzewka dla biegaczy, po której wspólnie z Bertą przeszłyśmy na linię startu. Wiedziałam, że mają być strefy startowe i rozglądałam się za tą na 55 minut. Niestety nigdzie nie było tabliczek z czasami. Stanęłyśmy w końcu gdzieś mniej więcej w połowie stawki (przynajmniej tak nam się wydawało). Za chwilę. ku zdziwieniu chyba wszystkich, pojawiły się tabliczki i okazało się, że stoimy w strefie na 45 minut. W tłumie zaczęły się żarty, bo na kilka chwil przed biegiem nikt już nie bardzo mógł się przemieszczać. Ja postanowiłam cofnąć się przynajmniej o kilka kroków.
O 12 start i już po kilkudziesięciu metrach wiedziałam, że to była jednak zła strefa startowa. Wszyscy wokół mnie pędzili, a ja jakoś z nimi. Co chwila zerkałam na zegarek i starałam się wyhamować. Tempo w okolicach 4:20 to dla mnie około minutę za szybko jak na pierwszy kilometr. Pomimo tego, że starałam się zwolnić, pierwszy kilometr pokonałam w czasie 5:06. Nie wróżyło to dobrze. Plan był taki, żeby biec około 5:20 - 5:30. Na szczęście na drugim kilometrze wszyscy szybko biegnący byli już przede mną i udawało mi się w miarę trzymać zakładanego tempa. Znałam trasę z ubiegłego roku, więc wiedziałam dokładnie co mnie czeka. Czwarty i piąty kilometr to podbieg na Jana Pawła, potem delikatne uspokojenie, a końcówka szóstego to trochę ostrzejszy podbieg do Zana. Za to potem już tylko płasko lub z górki. I tak prawie do końca. Prawie, bo tuż przed metą wbieg na wiadukt, z którego już widać metę.
Biegło mi się dość dobrze, chociaż było mi trochę za gorąco. Nie doceniłam jednak niedzielnej pogody. Starałam się kontrolować czasy i nawet mi się to udało. 5 i 6 kilometr to te najwolniejsze z czasem 5:30 - 31. Za to pozostałe już w normie. Wprawdzie nie pokonałam ostatniego kilometra poniżej 5 minut, ale i tak czas mnie pozytywnie zaskoczył. 53:08 to ponad 2 minuty szybciej od poprzedniej dychy i to moja najszybsza dyszka od kontuzji. Będzie dobrze. Tym bardziej, że nie czułam bólu w nodze, a o to właśnie chodzi.
Zdjęcie pochodzi z FB myhealthystyle.pl Udostępnione za zgodą
Razem ze mną biegł mój syn i trasę pokonał w 42:27. Nie był do końca zadowolony, ale też nie narzekał. No cóż. Ja mogę tylko o takim czasie pomarzyć.
Teraz szykujemy się na kolejną, nocną dychę w lutym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.